„Opowieść Zannoniego przypomina bajki Ezopa, w których ludzkie przywary i problemy prezentowały zwierzęta. Ale nie o morał tu chodzi ani o przestrogę, ile o pokazanie życia w całej jego złożoności. Wspaniały debiut!” – Katarzyna Kazimierowska, magazyn Empik Pasje„Opowieść Zannoniego przypomina bajki Ezopa, w których ludzkie przywary i problemy prezentowały zwierzęta. Ale nie o morał tu chodzi ani o przestrogę, ile o pokazanie życia w całej jego złożoności. Wspaniały debiut!” – Katarzyna Kazimierowska, magazyn Empik Pasje
Ojciec umarł, bo był złodziejem. Zakradał się trzykrotnie na Pole Zò, żeby rabować, za czwartym razem człowiek go schwytał. Strzelił mu w brzuch, wyrwał kurę z pyska i przywiązał go do palika w ogrodzeniu, ku przestrodze. Ojciec zostawił swoją towarzyszkę, z sześciorgiem młodych na głowie, w środku śnieżnej zimy.
Tej burzliwej nocy patrzyliśmy wszyscy z wielkiego łóżka, jak matka rozpacza w poświacie lampy pod niskim sufitem naszej nory.
— Przeklęty Davis, przeklęty! — łkała. — Co ja teraz zrobię? Głupia kuna!
Patrzyliśmy na nią bez słowa, tuląc się do siebie z zimna. Po prawej miałem Leroya, mojego brata, po lewej Giosuégo, którego nigdy nie poznałem. Musiał umrzeć wkrótce po urodzeniu, być może pod ciężarem ciała naszej matki, kiedy położyła się, by odpocząć.
— A to drań, a to drań! — lamentowała. — I kto teraz zadba o te niczyje dzieci?
W pierwszych dniach życie było pełne wspaniałych wrażeń. Oddychało się cicho pod kołdrą, wślizgując się do krainy żywiołowych snów. Oczekując w ukryciu oczekując na wyjście w świat, było się zarazem kruchym i silnym.
— Kto o nie zadba? Kto o nie zadba? — powtarzała matka.
Podchodziła do łóżka i kładła się, podsuwając nam brzuch. Kiedy tylko zaczynałem czuć jej bliskość, przysysałem się ze wszystkich sił. Moje rodzeństwo od razu rozpoczynało bójkę. Leroy był największy, napierał ze stanowczością, siostrzyczki, Cara i Louise, grały w jednej drużynie. Najmniejszy, Otis, często musiał obchodzić się smakiem.
— Kto o nie zadba? Kto o nie zadba? — nie przestawała pytać.
Czasem czułem, jak wzdryga się z bólu, kiedy któreś z młodych zbyt mocno ją ugryzło. Giosuè sterczał nieruchomo spod jej futra.
Powieść, którą docenią wielbiciele Alberta Camusa, George’a Orwella, Małego księcia Antoine’a Exupéry’ego, Oskara i pani Róży Erica-Emmanuela Schmitta.
„Książka nieprzyzwoicie utalentowanego młodego autora przygląda się naszym najskrytszym nadziejom i lękom poprzez życie dzikich stworzeń. Zannoni stworzył świat, w którym błogość i tragedię oddziela cienka linia, a jedno podąża za drugim tak nieuchronnie jak jesień za latem”. Brazos Bookstore
„Nie chciałam czytać tej powieści. Gadające zwierzęta? I o co chodzi z tą kuną? Jednak ku mojemu zdziwieniu wartka akcja i przenikliwa wrażliwość narratora Archy’ego wciągnęły mnie błyskawicznie. Opowieść o jego życiu jest jak ludzkie życie: pełna trudności, zmian, przygód i tragicznych przeciwności losu”. Lynne Sharon Schwartz, amerykańska pisarka
„Książka dla szukających wytchnienia od lęku przed nieznanym. Odkrywanie śmierci wiąże się z ogromnym bólem, czy istnieje jednak bardziej ludzkie doznanie?” „Magma Magazine”
Nocą zostawiała nas i szła szukać pożywienia, za dnia spała przez kilka godzin. Czasem, kiedy znalazła jakąś cenną zdobycz, wychodziła z nory, gdy słońce stało wysoko, i wymieniała się z lichwiarzem Solomonem. Była chuda, a brzuch zwisał jej do ziemi. Gdy tak ciągnęła go w śniegu, zapewne bardzo cierpiała z zimna.
— Cicho, dzieci — upominała nas, jeśli ją zbudziliśmy. Upominała nas nawet wtedy, gdy nie spała: — Cicho, cicho.
Zaczynaliśmy mówić. I się ruszać. Pewnego ranka Leroy spadł z łóżka i zaczął chodzić w kółko, nie umiejąc wspiąć się z powrotem. Byłby umarł z zimna, gdyby matka w porę nie wróciła. Pamiętam, że zanim odłożyła go na górę, przez chwilę się zawahała, co było dla mnie niezrozumiałe. Gdyby któreś z nas znalazło się na jego miejscu, pewnie by je zostawiła. Leroy był największy i najsilniejszy.
Śnieg padał bardzo często, nawet przez kilka dni z rzędu. Pewnego razu całkiem odciął wejście do nory, mama całymi godzinami próbowała się przekopać na zewnątrz.
— Cicho, cicho! — krzyczała, kiedy ktoś biadolił z głodu.
Czasem widywałem, jak siada w kuchni i patrzy w pustkę. Gładziła wtedy wąsy i wzdychała bez słowa, jakby z kimś rozmawiała. Kiedy tak robiła, zwykłem się jej przyglądać. Czułem, że nie jest z nią dobrze, że coś się w niej rozpada, i to budziło strach.
Zanim się spostrzegłem, oczy mi się zamykały, a kiedy je otwierałem, jej już nie było.
Źródło – materiał pochodzi od wydawcy.